Zrobiłam to. Znowu. Miałam ograniczyć
się do dwóch bluzek biurowych, a wracałam do domu radośnie machając torbą
wypełnioną siedmioma nowymi częściami garderoby. Próby wymuszenia na rozrzutnej
części mnie obietnicy, że w tym miesiącu nie wrzucę pieniędzy do szafy, często
kończą się klęską. W rezultacie szafa ledwo się domyka... Przeszłam już nawet na
kolejny poziom zakupowego wtajemniczenia - płacę bez przekroczenia progu
przymierzalni i zamawiam buty w sklepach internetowych, co dla wielu znajomych
jest dziwne.
Czy moje zakupy są przemyślane? W zdecydowanie
tak. Wyrosłam z przypadkowości (choć mam słabość do książek). W głowie łączę komplety
outfitu. Nie rozmyślam się w domu i nie oddaję ubrań. Środki
są jednak ograniczone, co wiąże się
rozsądnym spojrzeniem na stosik rzucany na blat przy kasie. Wiem czego chcę i
to znajduję, a zaliczanie sklepów w
celu wybadania nowych kolekcji i prześwietlania wieszaków straciło dla mnie sens
kilka lat temu. Ma być ładnie, wygodnie, uniwersalnie i w moim stylu.
Lubimy kupować. Kupujemy w przypływie chwili, spontanicznie i
często nieświadomie. Zanim pomyślimy, że coś
nam się przyda, mamy to w zasięgu ręki. Potrzeba jest spełniana wcześniej
niż uświadomienie sobie, że dana rzecz jest nam faktycznie potrzebna.
Zasypujemy dzieci zabawkami, o które nie proszą. W ich pokojach piętrzą się stosy
kolorowego plastiku, kilka pluszowych misiów leży w kącie, a tylko jeden jest
ulubiony, ukochany, bez którego nie da się wkroczyć w świat snu. Sobie
fundujemy: najnowszy model telefonu (bo między wersją 3 a 4 jest ewidentna różnica),
nowe buty do biegania (przecież te sprzed roku mają pasek po złej stronie),
torebkę z wiosennej kolekcji (nie będę szerzyła obciachu chodząc z tą z jesieni),
kolejny zestaw talerzy czy filiżanek (niech teściowa zobaczy, że nas stać),
kolczyki nr 58 (pozostałe 57 par nie pasuje do tej nowej turkusowej
sukienki)... Nowy lepszy model przedmiotu, który mamy, używamy i spełnia nasze
oczekiwania. Więc po co?
Lubimy posiadać. Bo mnie stać. Bo ona
ma. Bo szczęka im opadnie jak zobaczą (na fejsie). Bo nowe jest fajne. Gonimy
innych, nie rozważając przydatności tego, co ląduje w koszyku. Ten fenomen
świetnie przedstawia film The Joneses
(Niedościgli Jonesowie), genialnie trafiony obraz współczesnego
społeczeństwa. Konsumpcjonizm wgryzł się w nasze życie jak kleszcz w pachwinę –
siedzi, dobrze mu, wysysa, rośnie i ciężko się go pozbyć. Za oczywiste
przyjmujemy, że droższe znaczy lepsze. Łapiemy się na rabaty na urodziny,
wyprzedaże kolekcji zimowych w styczniu, przeceny procentowe liczone na
podstawie wieku, noce zakupów, kupony z magazynów kobiecych, karty na punkty,
które nie mieszczą się w portfelu.
Nieograniczony wybór przytłacza, kiedyś
był synonimem wolności. Luksus w ostatnim czasie zyskał nowe znaczenie. 42-calowy
telewizor, wszystkomogący smartfon, tablet z jabłkiem czy urlop pod palmami
mają wszyscy. Najcenniejszą walutą jest czas, żeby móc w pełni korzystać z tych
dobrodziejstw, które gwarantują zadowalające comiesięcznych wpływy na konto. Może niedługo u
nas, jak w USA, będzie można zatrudnić
coacha, który pomoże jak radzić sobie z konsumpcjonizmem i nadmiernym
posiadaniem. Bo przecież nowa potrzeba, to nowy zawód.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz