niedziela, 2 marca 2014

Homo zakupus

Zrobiłam to. Znowu. Miałam ograniczyć się do dwóch bluzek biurowych, a wracałam do domu radośnie machając torbą wypełnioną siedmioma nowymi częściami garderoby. Próby wymuszenia na rozrzutnej części mnie obietnicy, że w tym miesiącu nie wrzucę pieniędzy do szafy, często kończą się klęską. W rezultacie szafa ledwo się domyka... Przeszłam już nawet na kolejny poziom zakupowego wtajemniczenia - płacę bez przekroczenia progu przymierzalni i zamawiam buty w sklepach internetowych, co dla wielu znajomych jest dziwne. 






Czy moje zakupy są przemyślane? W zdecydowanie tak. Wyrosłam z przypadkowości (choć mam słabość do książek). W głowie łączę komplety outfitu. Nie rozmyślam się w domu i nie oddaję ubrań. Środki są jednak ograniczone,  co wiąże się rozsądnym spojrzeniem na stosik rzucany na blat przy kasie. Wiem czego chcę i to znajduję, a zaliczanie sklepów w celu wybadania nowych kolekcji i prześwietlania wieszaków straciło dla mnie sens kilka lat temu. Ma być ładnie, wygodnie, uniwersalnie i w moim stylu.

Lubimy kupować.  Kupujemy w przypływie chwili, spontanicznie i często nieświadomie. Zanim pomyślimy, że coś nam się przyda, mamy to w zasięgu ręki. Potrzeba jest spełniana wcześniej niż uświadomienie sobie, że dana rzecz jest nam faktycznie potrzebna. Zasypujemy dzieci zabawkami, o które nie proszą. W ich pokojach piętrzą się stosy kolorowego plastiku, kilka pluszowych misiów leży w kącie, a tylko jeden jest ulubiony, ukochany, bez którego nie da się wkroczyć w świat snu. Sobie fundujemy: najnowszy model telefonu (bo między wersją 3 a 4 jest ewidentna różnica), nowe buty do biegania (przecież te sprzed roku mają pasek po złej stronie), torebkę z wiosennej kolekcji (nie będę szerzyła obciachu chodząc z tą z jesieni), kolejny zestaw talerzy czy filiżanek (niech teściowa zobaczy, że nas stać), kolczyki nr 58 (pozostałe 57 par nie pasuje do tej nowej turkusowej sukienki)... Nowy lepszy model przedmiotu, który mamy, używamy i spełnia nasze oczekiwania. Więc po co?

Lubimy posiadać. Bo mnie stać. Bo ona ma. Bo szczęka im opadnie jak zobaczą (na fejsie). Bo nowe jest fajne. Gonimy innych, nie rozważając przydatności tego, co ląduje w koszyku. Ten fenomen świetnie przedstawia film The Joneses (Niedościgli Jonesowie), genialnie trafiony obraz współczesnego społeczeństwa. Konsumpcjonizm wgryzł się w nasze życie jak kleszcz w pachwinę – siedzi, dobrze mu, wysysa, rośnie i ciężko się go pozbyć. Za oczywiste przyjmujemy, że droższe znaczy lepsze. Łapiemy się na rabaty na urodziny, wyprzedaże kolekcji zimowych w styczniu, przeceny procentowe liczone na podstawie wieku, noce zakupów, kupony z magazynów kobiecych, karty na punkty, które nie mieszczą się w portfelu.



Nieograniczony wybór przytłacza, kiedyś był synonimem wolności. Luksus w ostatnim czasie zyskał nowe znaczenie. 42-calowy telewizor, wszystkomogący smartfon, tablet z jabłkiem czy urlop pod palmami mają wszyscy. Najcenniejszą walutą jest czas, żeby móc w pełni korzystać z tych dobrodziejstw, które gwarantują zadowalające comiesięcznych wpływy na konto. Może niedługo u nas,  jak w USA, będzie można zatrudnić coacha, który pomoże jak radzić sobie z konsumpcjonizmem i nadmiernym posiadaniem. Bo przecież nowa potrzeba, to nowy zawód.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz